Zmiany w czasie i przestrzeni, czyli gabinet urody vs salon beauty
Felieton Anny Harasimowicz
Rozwój usług sektora urody następował na tyle płynnie, że już prawie nie pamiętamy dawnych zabiegów w gabinecie kosmetyczno-lekarskiej spółdzielni pracy. Dziś naprawdę można poczuć się lepiej, bowiem salon beauty gwarantuje kompleksową terapię.
Znów zestarzałam się w windzie. O następny skok w trybiku zegara. Jak wiadomo ulatującą z wiekiem urodę widać najdotkliwiej w bezlitośnie obnażającym wszelkie niedoskonałości jarzeniowym oświetleniu środków lokomocji – wszystko jedno, czy wybierzemy kanały pionowego ruchu transportowego, czy poziomego (o korytarzach nie wspomnę). Równie często można bowiem zaobserwować zmiany przemijającej urody wieczorem w tramwaju, a najboleśniej widoczne są w metrze – dla własnego dobra lepiej wraca do domu piechotą.
Ponieważ nie udało mi się zlikwidować tego wieczoru wszystkich luster w domu, udałam się dnia następnego po ratunek do kosmetyczki. Już jadąc do gabinetu przypomniała mi się pierwsza wizyta w salonie piękności.
Bliskie spotkanie z kosmetyczką
„Uuu, skóra delikatna. Będzie się szybko starzała. Zmarszczki już jakby widać, wiadomo gdzie się pojawią” – usłyszałam od zażywnej specjalistki w gabinecie renomowanej sieci, istniejącej na rodzimym rynku od 1927 roku, więc budzącej powszechny szacunek i zaufanie. Nadmienię, że wiosen miałam podówczas 16 i głównym problemem mego nastoletniego życia nie były klasówki z łaciny, choć sytuowały się tuż na drugiej pozycji, ale trądzik młodzieńczy. „Łatwo się tych zmian nie pozbędziemy. A te plamy to już zostaną. Trądzik może nigdy nie zniknąć. Ilu jest starszych ludzi całych w wypryskach. Oj, naoglądałam się, naoglądałam” – dodał życzliwy głos zza oślepiającej mnie lampy.
Dziś powiedziałabym, że poczułam się jak w tunelu rezonansu magnetycznego w czasie badania jamy brzusznej z kontrastem, gdy po komendzie: „Nabrać powietrza i wstrzymać”, technik zapomniał po kilkunastu sekundach dodać: „Można oddychać”. Wtedy, lata świetle temu, prawdopodobnie powiedziałabym, że poczułam się jakby wartburg rozjechał mi walkmana.
W każdym razie po zabiegu oczyszczania opuściłam gabinet kosmetyczny na miękkich nogach, przemierzając trotuar spuchnięta, obolała, jakby z cudzą twarzą i cięższą skórą. Jednak najbardziej obciążoną miałam psychikę. „No to już. Koniec młodości” – myślałam. W domu dowiedziałam się, że pani Ania, do której chodziła też, a raczej przede wszystkim moja mama, jest przemiłą osobą, doskonałym fachowcem i czyni cuda w zakresie odmładzania.
Poczułam się jak w kreskówce, w której nikt dzieciom nie wierzy, czyli typowym horrorze dozwolonym od lat pięciu (jeśli jest to bajka-serial, w drugim odcinku bohater dodatkowo i raptownie traci nieodwracalnie mamę).
Wellness i stressless salon beauty
Bardzo wierzę w postęp medycyny, a w dniach takich jak niżej opisany głównie medycyna estetyczna napawa mnie największą nadzieją. Gdy dotarłam do mojej obecnej kosmetyczki i salon beauty przyjaźnie zagarnął mnie do swego sterylnego, pachnącego, nowoczesnego wnętrza, zwierzyłam się z problemu. Natychmiast usłyszałam: „Naprawdę nie jest jeszcze tak źle. Chyba pani nie widziała starej skóry. Napatrzyłam się, to wiem. Na te mimiczne zaraz coś zaradzimy. Kwas hialuronowy zawsze pomoże, a skóra potrzebuje po prostu nawilżenia. Już szybko robimy zabieg, nie ma tragedii” – odparła pani Kasia.
Nawet na moje kajanie, że nie dbam, często nawet o kremie zapominam, nie skupiam się na tym, czy użyłam toniku na twarz, czy doustnie, bo działam odruchowo i jak popadnie, dowiedziałam się, że wszystko da się naprawić. Żeby ubiczować się do końca dodałam zawstydzonym szeptem, naturalnie nie patrząc w oczy kosmetyczce: „Ale ja się lubię opalać”. Uśmiech pani Kasi mnie rozbroił: „Trochę słońca nigdy nie zaszkodzi. Potrzebujemy witaminy D”. Nie miałam odwagi dodać, że „trochę słońca” u mnie nie istnieje, pobieram ile się da, ponieważ przez większą część roku chodzę na jego gargantuicznym i permanentnym głodzie.
Odprężyłam się i poddałam dobrym rękom, które leczą skórę oraz głowę. Kompletnie obojętne było mi, czy usłyszane słowa pocieszenia są w jakimkolwiek stopniu naciągane, a ja naiwna. Wyszłam z gabinetu nienaturalnie lekkim krokiem, jakbym grała w musicalu z Genem Kelly. Na szczęście wracałam do domu samochodem.
Przeczytaj także: Pachnidło i perfumy, czyli Süskind w mojej głowie