Wellness Marrakesz
Gdy po raz pierwszy w życiu przyjechałam do SPA, a było to w Papuga Park Hotel **** w Bielsku Białej i weszłam tam do strefy wellness – nazwanej Wellness Marrakesz – uznałam w jakiś oczywisty sposób, że tak właśnie powinna wyglądać strefa wellness. Żeby była pełna jasność – to nie były jeszcze czasy pełnego rozkwitu Internetu, w których z góry wiadomo dokąd jedziemy. A gdyby nawet były, to Internet ciągle jeszcze nie byłby w stanie oddać pogłosu wibrującej cichutko muzyki, zachęcającej do zanurzenia się w jej ciepłych dźwiękach czy też zapachu olejków eterycznych otulających wchodzącego. Dlatego też zauroczyłam się kompletnie powiewem wschodu dotykającym wszystkich zmysłów, przepięknym orientalnym wykończeniem wnętrz, a przede wszystkim bardzo dużą i zróżnicowaną przestrzenią przeznaczoną na wypoczynek. Urzekł mnie basen, dla odmiany niewielki, o nieregularnym kształcie, przy którym wylegiwałyśmy się do woli, co jakiś czas przemieszczając się do jacuzzi, również niewielkiego, ale za to zapewniającego kąpiel we własnym gronie.

Dwa piętra i sadzawka solankowa
To również było odkrycie, jak się potem przez lata okazywało, nie lada. W „Papudze” bowiem grota solna – jeden z moich stałych i niezmiennych punktów programu w każdym SPA – ma dwa poziomy. Zaprojektowana została na wzór wnętrz kopalni soli w Wieliczce i wyłożona została solą stamtąd właśnie. Co więcej – znajduje się w niej sadzawka solankowa – rozwiązanie ciekawe zarówno pod względem architektonicznym, jak i korzyści zdrowotnych. Ja oczywiście postanowiłam zasiadać na górnym poziomie i to za każdym razem, gdy tam przybiegałam, a nazbierało się tego dobrych kilkanaście razy przez weekend, tak mi się tam bowiem cudownie relaksowało, że raz chyba nawet zasnęłam…
Być jak Kleopatra
Stwierdziłyśmy, że w sumie czemu nie? Kąpiel cesarska w kozim mleku, to brzmi godnie, więc postanowiłyśmy specjał ten wypróbować. Odbywa się ona w specjalnie przeznaczonej do tego komnacie nazwanej zresztą Komnatą Kleopatry, adekwatnie do nazwy zdobionej na ścianach podobiznami Egipcjanek i symboli egipskich. Ja do swojej kąpieli wskoczyłam po masażu, niekoniecznie dobrze to chyba synchronizując, ale efekt końcowy był jak dla mnie zachwycający! Nie dość, że byłam wymasowana, rozluźniona i zrelaksowana, to jeszcze skóra mi się pięknie nawilżyła i napięła, i pozostawało tylko sobie wyobrażać, jak wchłania się w nią bogactwo witamin A, B, C i E, w które obfituje kozie mleko.
Wisienka na torcie
Kwestią, która jednak na długie, długie lata utkwiła mi w pamięci była ta, że po wszystkich zabiegach, doznaniach, relaksacjach i odpoczynkach, mogłyśmy jeszcze zasiąść przy deserze w Kawiarni Marrakesz – a więc znajdującej się przy strefie wellness – w naszych wellnesowych szlafrokach i z ręcznikami na głowach. Wspominam o tym, bo w żadnym innym SPA, w którym byłam (choć nieustająco poszukuję kolejnego takiego miejsca) nie spotkałam się z taką opcją, a jest to rozwiązanie kapitalne. Po pierwsze pozwala na dłuższe przebywanie w strefie wellness bez konieczności jej opuszczania celem zjedzenia posiłku (poza deserami można też spożyć sałatkę i jakieś przekąski, mniej lub bardziej pozwala to zatem zaspokoić głód), a więc bez ubierania się, malowania i tzw. wychodzenia do ludzi, a po drugie stanowi absolutnie urocze uzupełnienie doznań. Po prostu otrzymujesz tam wszystko w komplecie.
Przeczytaj także: Co Ty wiesz o Lublińcu?

