Wieczne szachy
Felieton Anny Harasimowicz
Mam poczucie winy stojąc w korku i patrząc przez szybę samochodu na rzędy biegających na bieżniach ustawionych wzdłuż okien w drapaczu chmur. Oni jak zapatrzeni w Żeromskiego ciężko pracują cały dzień w szklanym domu biurowym z klimą ustawioną na max. Zjedli mikro posiłek w swojej lanczowni i zapewne zeszli o 18:00 kilka pięter w dół znów ciężko popracować nad formą. Może nawet śpią w tym samym budynku, żeby czasu nie tracić, a ja nie dość, że się lenię za kierownicą, to jeszcze mam fantazję przemieszczać się między pracą, sklepem spożywczym i domem. Pójdę do piekła!
Żeby nie było, że tak było zawsze. Nie! Szanuję wychowanie fizyczne i dlatego studiowałam wytrwale fizjoterapię. Nigdy nie miałam nic przeciw gimnazjonom, fitnessowi i rzeźbieniu ciała à la Fidiasz. Kiedyś grywałam w tenisa, na SKS-ie w siatkówkę, blisko 10 lat półzawodowo tańczyłam, ćwiczyłam jogę, chadzałam do klubu na zajęcia grupowe fitness i wyginałam nieśmiało ciało w wielu lustrzanych salach obnażających niedoskonałości figury i centymetry brakujące do pełnego szpagatu. I co z tego dziś mam? Chirurdzy mówią, że jestem dobrze rozciągnięta, ale poza tym…ruina. Zacznijmy od początku.
Całkowicie niepoprawna naruszam milczenie – możecie mnie wybatożyć
Od dzieciństwa słyszałam, że sport to zdrowie, ruszać się trzeba, zwłaszcza będąc – zależnie od fantazji – latoroślą lub szczawiem. Kiedy na dobre zakochałam się w tańcu i nie rozstawałam z książką „Moje życie” Isadory Duncan, medyk orzekł, że jak dalej będę ubijać kręgosłup na sali baletowej jak jaszczyk w maselnicy, dorobię się niezłego skrzywienia, bo jestem zbyt wysoka jak na swój wiek. Tenis też zły, bo jednostronny, skolioza murowana. Siatkówka to samo – dobra byłaby jedynie bez wyskoków do bloku, serwów i ścin. No zapraszam pana doktora na pachnący pastą parkiet VII L.O., niech spróbuje tak zaszaleć z piłką, czy jak kto woli ze „skórzanym przedmiotem pożądania”!
I tak ulubione trzy aktywności kazano mi natychmiast zamienić na korektywę, która terminowo akurat pokrywała się z moimi zajęciami w „Gawędzie” w Pałacu Młodzieży. Sami widzicie, że się nie dało pogodzić dwóch sprzeczności. No są takie sytuacje w życiu, że trzeba wybierać: albo koncert Sławomira, albo Rage Against The Machin. Rozdwoić się nie mogłam. Na tym oczywiście się nie skończyło.
Według lekarzy mój cudem zdobyty z importu z NRD skórzany tornister w kolorze powiedzmy musztardowym, choć nie jest to do końca prawda i rzeczywista barwa raczej obraża region Dijon, był zbyt ciężki, a nie wolno mi było niczego dźwigać. Fakt, ważył drugie tyle, co książki. W końcu to była porządna kaletnicza robota, a nie jakiś tandetny skajowy worek. Może trzeba było zacząć wiązać książki sznurkiem, ale z tego co pamiętam, nawet szpagatu do snopowiązałek brakowało wówczas na rynku.
Raczej powinnam rzucić szkołę. Teraz myślę, że to by mogło pomóc rozwiązać wiele problemów i dylematów jak ten Eutyfrona, a moje życie dziś byłoby usłane orchideami. Ale wtedy doszłam do wniosku, że starsi ludzie mają rację, trzeba uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć a sport to zdrowie, więc nadal chodziłam do szkoły, żeby zostać „kimś” (zabawne doprawdy określenie) i wybrałam moc aktywności, by mieć krzepę Kozakiewicza i giętkość Barysznikowa. Wszystko to szybko zaowocowało bardzo silną skoliozą z rotacją.
Każdy był młody, nawet papież wg Sorentino, a potem się skończyło
Gdy przestałam być nastolatką, z miłości do tańca poszłam do szkoły baletowej na zajęcia jazzu dla kobiet. Myślałam, że karetką mnie odwiozą po pierwszych zajęciach – tempo ćwiczeń w rytmie raczej rapowania Eminema lub w najlepszym jazzowym przypadku „Cantaloop” US3. Stopień zaawansowania chyba przeznaczony był jedynie dla świeżych absolwentów tejże szkoły. No był jazz, a raczej acid jazz, nie powiem.
W późniejszym czasookresie wypadało chodzić na step i slide. Poszłam do elitarnego klubu, nawet śmieszne to było, ale szybko musiałam udać się z bólem kolana do ortopedy, który wystrzelił: „Takie boczne ślizganie? Przecież to niebezpieczne dla kolan! Kto to wymyślił? ”.
No to zapisałam się na jogę. Wspaniała, bliska mej duszy i tempem dopasowana do mojego wyczynowego, ognistego, południowego temperamentu, bom rodem z mazowieckich nizin, żeby nie powiedzieć depresji. Czułam się cudownie, ale nagle okazało się, że mam przepuklinę szyjną (oprócz lędźwiowej) i niektóre asany mogę wykonywać tylko z wałkiem i odpowiednio podkładanym grubym materacem. Poczułam się jakby odkryto, że wyrosły mi skrzela, którymi mogę zarazić innych i wysłano na dobrowolną banicję w róg sali gimnastycznej, jak Costnera w „Wodnym świecie” na oceaniczne bezludne bezkresy. Gdy w następnym podstępnym kroku zostałam przesunięta do grupy kobiet w ciąży – to był cios. Bardzo lubiłam nasz uroczy team z jedynym samcem, któremu nigdy kończącego zajęcia relaksu nie udało się wykonać bez głośnego chrapania. Ale do grupy pań o przesuniętym środku ciężkości nie bardzo jakoś pasowałam z moimi (bogowie co to były za piękne czasy!) 60 cm w pasie.
Niezliczone zajęcia klubowe o nazwach, które utonęły w nurtach niepamięci
Od tamtej pory sportowe zajęcia, tak zwane zorganizowane, zaczęły mnie nużyć. Chodziłam na nie jak za karę. Uważałam, że skoro płacę za karnet, to mogliby przynajmniej nie wymagać ode mnie aktywnego uczestnictwa. Samo przebieranie się w szatni na W-F, jak nazywałam aerobic, wprawiało mnie we frustrację. Skąd tu wziąć zwolnienie od mamy?
Zaczęłam markować ćwiczenia i stawać w jak najbardziej ostatniej linii. Gdyby można było, wtopiłabym się w ścianę jak terminator. Starałam się też słuchać dobrych rad przy wyborze zajęć. Jak mawia moja sąsiadka, konieczna jest sala fitness ze słupami. Zawsze można się za nie schować, żeby złapać oddech.
Po jakimś czasie znajomy o bujnej fantazji i fryzurze, atoli o przezwisku Łysy, poradził mi, żebym wybrała coś bardziej indywidualnego, np. jogging. „Ty się podświadomie blokujesz w grupie”. Spróbowałam. No nie ma dla mnie nic bardziej nużącego i irytującego. Każdy krok biegu wykonany na asfalcie czuję w przysadce, żeby nie wiem jakie matrixy airmaxy założyć. Nigdy się ze sobą nie nudzę, ale bieganie to najsmutniejsza rzecz na świecie. To jak granie w teledysku do muzyki Tindersticks.
Przeszłam na pływanie. Uwielbiam je i zawsze po basenie przestaje boleć mnie wiecznie doskwierający (w końcu zapracowałam dzięki uprawianym sportom) kręgosłup. No ale przychodzi zima i seria przeziębień pobasenowych. Gdy zobaczyłam siąkające nosem grupy zakatarzonych klas szkół podstawowych w jednej wodzie ze mną i o zgrozo! na moim torze – uciekłam, bo wydawało mi się, że każde z dzieci patrzy na mnie oczami bliźniaczek z „Lśnienia” Kubricka.
Buddyści uczą, by niczego nie robić wbrew sobie, a katolicy wierzą, że cierpienie uszlachetnia
Doszłam do wniosku, że tak naprawdę zawsze lubiłam to, co wokół aktywności fizycznej (rozmowy o kosmetologii w recepcji klubu, dyskusje o gnozie w saunie wilgotnej, komentarze w trakcie emitowanych programów publicystycznych w tv nad bieżniami i wymianę informacji dotyczących play listy z prowadzącymi zumbę). Ale nigdy sam wysiłek!
Zmęczenie sportowe nie daje mi już satysfakcji. Chyba nie produkuję wówczas endorfin, jak inni normalni ludzie. Zazdroszczę tym, którzy wybiegają z siłowni jak po dopalaczu. Ja nadaję się po niej tylko do łóżka na minimum 9 h snu lub przetoczenie krwi z młodej łani.
Jak myślę o tych, którzy treningi planują przed pracą, już widzę siebie z karnym zwolnieniem z etatu, z bezlitosnym wpisem do akt zajmującym 5 sztuk A4. Energii dodawał mi dawniej tylko chi-gong, ale mięśni po zajęciach nie przybywało a i krążenie słabo pobudzały.
Wybrałam w końcu szybkie marsze i spacery – do dziś wychodzą mi doskonale i nikt nie krytykuje mnie za zły styl i słabą pracę nóg. Medytacja też należy do moich ulubionych ćwiczeń na mięśnie mózgu i to mój osobisty maraton.
Adolescencja, czyli haniebne zaniechanie pracy nad ciałem na rzecz pracy
Czasem myślę, że praca redaktora to najbardziej stateczny z nieruchawych zawodów, którego patronem powinien być Tatanka Yotanka, czyli Siedzący Byk. Aż się chce przebrać w strój ze skóry jelenia wapiti i przyjąć imię „Podniesiona pięść”. Pewnie znajdą się i inni narzekający na porobocze spłaszczenie pośladków, ból kręgosłupa, niedokrwienie kończyn itp. Im też bardzo współczuję.
Gdy okazało się, że najbardziej umięśnione mam palce od treningu na klawiaturze i doprowadzona do ostatniej ostateczności ostatniej zimy, ostatecznie pewna, że zaraz dopadnie mnie ostateczny zator i martwica z ostatecznego bezruchu, postanowiłam wrócić na siłownię i salę ćwiczeń. Oczywiście w trybie jak najbardziej indywidualnym.
Trenera, który z zalotnym uśmiechem od wejścia chciał mnie uprzejmie przeszkolić i nadzorować, delikatnie pognałam precz, bo nikt nie będzie nade mną z biczem stał i pod pistoletem trzymał. Żeby nie wiem jakie dwugłowe łydki i bicepsy rzeźbione na gubernatora Schwarzeneggera prężył, a włosy na pachnący wosk jak Krystyna, przepraszam – Cristiano Ronaldo układał – mnie nie skusi. I tak cud, że się doczołgałam do klubu w taką pluchę, pod niebem w kolorze ścierki do podłogi namokniętej w aluminiowym kuble z lizolem. Powinni mnie hawajskimi girlandami kwiatów witać i drinkami z parasolkami w najbardziej skrajnych kolorach z palety RAL.
Wykonałam rozgrzewkę, pojeździłam na dwóch typach rowerów, oglądając jednocześnie wiadomości, bo nie lubię bezczynności mózgu. Byłam tak zgłodniała ruchu, że narzuciłam ostre tempo i gdyby uchwyty puściły, mogłabym przebić się przez szybę oddzielającą salę od basenu i dalej użyłabym roweru jako wodnego, nie przerywając uprzednio rozpoczętych czynności. Z zajętym umysłem mogę pedałować jak Armstrong, a nawet śpiewać jak Armstrong.
Po rozgrzewce i uzupełnieniu informacji (bezustannie napływających falą szarej melancholii do redakcji stacji tv z naszego kraju wiecznego dżdżu), z minimalnym obciążeniem rozruszałam kończyny górne i dolne. Następnie delikatnie poćwiczyłam na kręgosłup oraz abdominalsy (nie wiem, czy to odpowiednie użycie słowa, ale nieuczęszczającym na siłownię – o ile tacy żyją na tym łez padole – pragnę donieść, że nie wypada w klubie nie używać zangielszczonych zwrotów – taki patos!).
Na koniec, gdy poczułam się już jak Anna Lewandowska, postanowiłam się trochę porozciągać na macie. Usiadłam w skłonie zaczerpniętym z cudownej i uwielbianej przeze mnie jogi, czyli pośladkami na piętach i wyobrażając sobie, że żyję w kraju, w którym na drzewach wiszą pomarańcze a nie sople, usłyszałam głośny, suchy trzask.
Ortopeda po rezonansie kolan zapytał: „Pani z wypadku? Samochodowy czy na nartach? Obie łąkotki przyśrodkowe roztrzaskane, nawet tu nie ma co szyć. Do usunięcia operacyjnego. Bez tego będzie blokada stawu i już pani nie polata, a widzę, że z pani niezła fryga”. Pomyślałam, że to somnambulik lub chirurg po nocnym dyżurze z dostępem do szafki anestezjologa, ale odpowiedziałam skrótowo na pytanie, że stało się to na fitnessie. Wówczas usłyszałam: „Ależ proszę natychmiast zaprzestać tak intensywnych treningów”. No sami widzicie!
Zostają szachy, ukochana medytacja oraz spacery. Zawsze znajdę choćby najbardziej pokrętną drogę, by udowodnić, że sport to zdrowie! W końcu wychowanie zobowiązuje. A jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa! Nadal szukam nowych ścieżek, a raczej serpentyn z torem przeszkód prowadzących do aktywności fizycznej i pracuję nad tym, jak zaufać trenerowi i chcieć go słuchać dla własnego dobra, ale moja rogata dusza jest przewrotna jak filmy Cohenów. W każdym razie żywcem mnie na chirurgię nie wezmą!