Pochwała rozsądku
Felieton Jowity Budnik
Gdyby ktoś umiał mi wyjaśnić, co się dzieje z czasem – jakim cudem najpierw jest maj, a już po chwili mamy koniec października – będę bardzo wdzięczna.
I wcale nie chodzi o to, że zazwyczaj wakacje mijają w oka mgnieniu, a taka zima na przykład zdaje się ciągnąć bez końca. Raczej o to, że skupiając się na czymś dla nas ważnym i przyjemnym, kompletnie tracimy rachubę czasu. A ja tego lata robiłam to, co lubię najbardziej i co pochłania mnie bez reszty, czyli kino!
Kiedy rozpoczynam przygotowania do filmu…
…najpierw wydaje mi się, że zostało mnóstwo czasu. Ba! Chwilami nawet mam wrażenie, że „prawdziwa” praca nad nim nigdy się nie zacznie. Bo na początku tylko castingi, próby, spotkania, koncepcje, przymiarki, godziny rozmów i tygodnie przemyśleń – jeszcze wszystko może się wydarzyć, jeszcze wszystko odmienić. Z całym sztabem twórczych ludzi decydujemy, w co będę ubrana, czy się będę malować, czy zostaję w swoim kolorze włosów, czy jednak tym razem rudy albo blond (o dziwo, blond!). Oswajam się z resztą aktorów – niektórych świetnie znam, niektórych widzę pierwszy raz w życiu. Paradoksalnie akurat z tymi, z którymi nigdy wcześniej się nie zetknęłam, w filmie często jesteśmy sobie najbliżsi. Potem trzeba ustalić, czy będę kochać ekranowego męża, czy jednak niekoniecznie, czy gości przyjąć, czy wyrzucić za drzwi, czy będę perfekcyjną panią domu, czy leniwcem i można zaczynać.
Chociaż może nie tak od razu…
Niestety kamera ma to do siebie, że ludzi zdecydowanie powiększa. I o ile przy moim mikrym (raptem 158-centymetrowym) wzroście to nienajgorszy efekt – dzięki niemu ludzie rozpoznając mnie na ulicy prawie zawsze mówią: „Ojej, a na ekranie wygląda pani na dużo wyższą!” – o tyle innym centymetrom mojego ciała ta zależność zdecydowanie nie służy. I choć nie grywam chudzinek, zwłaszcza ostatnimi laty, zawsze w bezlitosnym oku cyfrowego potwora wolę wyglądać lepiej, niż gorzej. Przynajmniej ciut lepiej. Wiec zanim wejdę na plan, przez kilka tygodni robię, co mogę, żeby doprowadzić się do stanu, w którym będę wyglądała możliwie najlepiej na ekranie. Najchętniej pod okiem doświadczonych profesjonalistów. Tak było i tym razem. Wyposażona w kartę SPA&MORE udałam się do Instytutu Yonelle i przystąpiliśmy do prac remontowych.
Są takie typy zabiegów…
…na które człowiek chodzi z rozsądku, za to zupełnie bez przyjemności. Takie, kiedy leżąc odlicza minuty do końca i zastanawia się, czy to aby na pewno konieczne. A potem przychodzi po raz kolejny, wiedząc, że jego ciało jest za to wdzięczne. Znacie to, prawda? Ja takie katusze przeżywam podczas endermologii. I nie mogę się nadziwić, że podobno są klientki, które ten zabieg bardzo lubią… Serio? Nawet takie, które podczas niego zasypią… Żart chyba! Bo ja czuję tylko atak złowrogiego odkurzacza międzygalaktycznego, który sprzymierzył siły z gigantyczną szczypawką i miażdżącą łapą. Stękam, sapię, wzdycham, czasem nawet popiskuję z cicha i gdyby nie wyrozumiała i cierpliwa pani Asia, która zna mnie od lat bodaj dziesięciu i wie, na co mnie stać, chyba zwiałabym stamtąd ze wstydu. No może nie tak od razu, bo nie wyobrażam sobie ucieczki po ulicy w tak twarzowym, „rajstopkowym” kombinezonie, ale zwiałabym. Tylko co zrobić, kiedy te złośliwe centymetry same nie chcą zniknąć. Cierpię (niekoniecznie w milczeniu) i daję się zasysać ponownie.
Pewnie, że wolałabym pójść na aromatyczny masaż…
…na zabiegi relaksacyjne i cieszyć się, że ktoś tę moją niedoskonałą powłokę zewnętrzną rozpieszcza. Że czuję się pogładzona i ukojona, a nie dotkliwie wyszczypana. Ale priorytety, to priorytety. I podobnie jak kiedyś perspektywa zarwanej nocy w ogóle mnie nie przerażała, dziś, jeśli wiem, że nazajutrz czeka mnie praca, albo inne obowiązki, nikt nie namówi mnie na takie szaleństwo. Można to nazwać różnie: jedni powiedzą starość nie radość, inni pochwalą rozsądek. Tak samo jest w przypadku walki o lepsze ciało – łagodnie już było, teraz musi być skutecznie! A że przy okazji przemiło i profesjonalnie, tym łatwiej to znieść. Dziękuję! ❤️