Nóżki po wietnamsku i SPA dla stóp
felieton Anny Harasimowicz
Fascynująca mnie nowoczesność przejawia się głównie w tym, że znajduje odpowiedź na potrzeby życia codziennego, zanim pomyślę, że należałoby coś takiego wymyślić. Przykładem jest usługa manicure i pedicure bez zapisów, powszechnie dostępna i usytuowana na każdej przemierzanej przeze mnie trasie miasta.
Szalenie jestem ciekawa, czy moja prababcia uwierzyłaby w to, że dziś na manicure chodzi się do mężczyzn, którzy raczej nie mówią po polsku. Nie dość na tym. Czytam właśnie w prasie miejskiej, że najbardziej oblegany i polecany sobie przez panie maleńki zakład w centrum, należy do pana i jedynie dwóch przedstawicieli tej płci w nim pracuje. Właściciel ma zaledwie 24 lata, pochodzi z Wietnamu i uczy się języka polskiego, by porozumieć się z klientami. Biznes ma się doskonale, fachowość usług nie budzi wątpliwości, więc mogę tylko pogratulować. Sama miałam odrobinę inne doświadczenie, przypadkowe, bo skorzystałam z usług rodem z Azji całkowicie kompulsywnie.
Potrzeba rodzi usługę
Wyobraź sobie: wracasz do domu, w upalną sobotę koło południa, piechotą, z zakupami – balansujesz dbając o rozłożenie ciężaru równomiernie w dwóch rękach, okulary, które przytrzymują włosy zsuwają się niekontrolowanie na czoło (oczywiście skosem), a torba z ramienia zjeżdża już na wysokość łokcia, więc napinasz biceps, którego praktycznie nie masz – wówczas, ledwo poruszając się, bo bliski Ci jest stan bolesnego szpagatu z tekstu Katarzyny Nosowskiej, zauważasz, że lakier w tej chwili odprysnął z palca u lewej stopy po uderzeniu w nierówność na styku trotuaru i jego krawężnika… Dla mnie jest to doskonały test na poziom optymizm oraz umiejętność zachowania zdrowego dystansu do siebie i sytuacji. No niestety, nie zdałam, poległam jak maturzysta odpowiadający: „Wiesław Wojnar” na pytanie o nazwisko gospodarza w „Weselu”. Dla mnie to był cios.
I tu nagle okazuje się, że w zasięgu mego wzroku znajdują się trzy punkty usługowe, mianujące się salonami, gdzie szybko zaradzą na mój problem. Orient Express Nails (czy jakoś podobnie), którego wydaje się, że jeszcze wczoraj nie było, jest szeroko otwarty i zaprasza pustymi, nowoczesnymi i czystymi fotelami. Weszłam, bo w siatkach na szczęście produkty jedynie roślinne, brak szybko psującego się nabiału.
Ciekawość i pedicure
Przyznam, że też chęć przeżycia eksperymentu i ciekawość popchnęła mnie w te wrota. Nagle okazało się, że puste wnętrze jest pełne młodych ludzi, obojga płci, bardzo estetycznych i ciekawie wystylizowanych. Nie mówili po polsku, ale nie odczułam problemów komunikacyjnych. Zajęła się mną pani, która zaczęła na mnie krzyczeć. Po chwili okazało się, że rozmawiała z koleżanką lub siostrą, bo bardzo podobną, więc odetchnęłam z ulgą. Cały pedicure przebiegał sprawnie, dopóki pani nie postanowiła zmiękczyć moich podeszew za pomocą profesjonalnej tarki, którą zastosowała również na wysklepionej, najdelikatniejszej skórze stopy. Moja reakcja, tak mi się przynajmniej wydaje, została odebrana za fanaberię i tarcie było kontynuowane, prawdopodobnie jako punkt obowiązkowy rytuału.
W niedużym pomieszczeniu nagle zaczęło przybywać klientek, pewnie też prosto z zakupów w pobliskich delikatesach a przed wieczornym wyjściem na imieniny Teresy, które siadały kolejno w rzędzie przed panami w maseczkach. Wśród nich znalazła się rozmowna i rubaszna Cyganka w bujnych falbanach, z niezliczoną liczbą biżuterii na palcach, co trochę utrudniało manicure, za to dodawało kolorytu atmosferze. W salonie, jak u Dostojewskiego, zaczęło być ciasno od różnorakich person. Ale że miejsca jest jeszcze bardzo dużo okazało się, gdy przyszła młoda blond rusałka „na rzęsy”. Osłupiałam. Gdzie? Tu? Ledwie można stanąć między fotelami! I nagle jedna z młodych pań z obsługi rozłożyła trzyczęściową i trzykrotnie od niej większą leżankę, której koniec zawisł nad moimi udami.
Blondynka położyła się nieskrępowana z głową prawie na moich kolanach, a stopami wycelowanymi w plecy Cyganki, i zabieg doklejania zalotnych „firan” rozpoczął się na dobre. Poczułam się jakbym grała w filmie Lynch’a. Pomyślałam, że skupię się na pozytywach – salon, czyli maleńkie pomieszczenie było bardzo czyste, nowocześnie wyposażone, wszystko nowe i nowością pachnące. Sterylność zachowana i efekt wysuszonych pod lampą moich paznokci też nie budził zastrzeżeń. Ponadto odnalazłam po zabiegu wszystkie moje siatki z zakupami. Problem, z którym przyszłam został rozwiązany w ciągu bez mała 20 minut. Więc w sumie, o co mi chodzi?
SPA dla stóp
Chodziło mi chyba o to, że przypomniał mi się rytuał na stopy w pewnym eleganckim hotelu, gdzie byłam wcześniej uraczona pyszną kawą i poproszono mnie o wybranie rodzaju muzyki solfeżowej, której zechciałabym wysłuchać w trakcie pedicure. SPA dla stóp trwało 1,5 godziny i wyszłam po nim z idealnie zmiękczoną skórą oraz z efektem zabiegu utrzymującym się niebywale długo. Ale to było wtedy, a dziś jakoś mniej mam czasu, lubię szybko rozwiązywać problemy, mam słabość do Orientu i jego pikantnych smaków. Kto dziś ma 1,5 godziny dla swych stóp!
Przeczytaj także: Pachnidło i perfumy, czyli Süskind w mojej głowie