Mąż fryzjerki
Felieton Anny Harasimowicz
Moda modą, ale jeśli ktoś naprawdę zażyczy sobie mieć na głowie rudego irokeza long lub czarną płetwę à la ogon bobra – voilà! Uda się. Tylko fryzjer musi otrzymać wyraźnie zakomunikowane i koniecznie właśnie tak spektakularne zamówienie.
Zauważyliście, że im mniejszy zakład fryzjerski, choćby zaaranżowany w boksie 2×2 metry, tym dłuższa jego nazwa i większy szyld? Musi tu tkwić jakaś głębsza zależność, zasada rządząca rynkiem, prawo marketingu rodem z 5th Avenue, czy reguła wynikająca z socjologicznych badań, która nakłania, by w ten sposób pozyskiwać klientów.
Elegancki duży zakład będzie banalnie nazwany Salonem Fryzjerskim. Mały z kolei to prawdziwa rozkosz dla czytelnika: „Profesjonalne centrum włosa i paznokci beauty & luxury”, „Stylownia świat fryzur, depilacja, solarium, przekłuwanie uszu Różowy Diament”, „Planeta fryzur i image’u mistrza Damiana” itd. Czasem brakuje tylko repasacji i overlocka. Ale może się czepiam, bo fryzjer jest zawsze potrzebny, czy to w małym, czy dużym lokalu, ważne by był pod ręką, gdy tego najbardziej potrzebujesz. Wiem coś o tym, bo miewam napady nieodpartej potrzeby cięcia.
Ostatni napad na fryzjera
Nie wiem, czy znacie ten stan, gdy dochodzi się do skraju wytrzymałości nerwowej i albo natychmiast usiądziecie na fotelu fryzjerskim, albo sami rzucicie się na szalone nożyczki przed łazienkowym lustrem. W każdym razie mam tak przynajmniej raz na kilka lat. Normalny człowiek planuje wizytę u sprawdzonego mistrza rzemiosła, w renomowanym salonie i z dużym wyprzedzeniem. Umieszcza ją w kalendarzu w swym „świecącym prostokącie”, jak mawia Hemingway Taco. Potem dzwonek, czyli dżingiel z „Despacito”poinformuje go, aby nie zbłądził i nie spóźnił się do stylisty konkretnego dnia. I już o dacie i o czasie wygina śmiało ciało przy myjce. Ja nie! Ja przez kilka dni mówię, że muszę iść do fryzjera, a potem jest za późno, jest kryzys i wewnętrzny płacz. Więc opisuję ostatni napad.
Idę ulicą i ciach – teraz, albo nigdy! Muszę iść, bo czuję jakbym miała na głowie turban Sikha, który w moim wydaniu nie symbolizuje siły i witalności, tylko gigantyczny balast. To nic, że inni nie byli w stanie zobaczyć mojego mentalnego pagri, uwierzcie, był tam, a ja dłużej nie mogłam trwać i naginać karku. To stan analogiczny do tego, jaki odczuwała Leia Organa w zgniatarce odpadów na Gwieździe Śmierci. I w takich chwilach salon fryzjerski w pobliżu jest koniecznością, bo twój ulubiony fryzjer nie ma w tym momencie nigdy czasu, gdyż zapisy prowadzi z miesięcznym wyprzedzeniem, a niejednokrotnie nieświadom dramatu, nawet nie odbiera telefonu. Więc wchodzisz do pierwszego z brzegu zakładu. Wtargnęłam do „New Hair Style”, czy czegoś na ten kształt.
Salon i mąż fryzjerki
W rankingu plasował się pomiędzy boksem a luksusowym salonem na 20 stanowisk z myjnią dotykową. Niezbyt duży, ale też nie za mały, ważne, że pani Dagmara była wolna, choć zamężna. Wiem, bo mąż fryzjerki wpadł do salonu podładować swój czarny iPhone i pytał, co będzie na kolację. Oczywiście fryzurę miał taką, że stanowił antyreklamę Dagmary i gdybym miała minimum instynktu zachowawczego, wyszłabym. Na pewno znak ten odczytałaby moja babcia, która potrafiła asertywnie zrezygnować z dowolnej usługi, w każdym momencie, gdy tylko poczuła dyskomfort. Onegdaj dla przykładu, tuż po myciu włosów u fryzjera, usłyszała: „Taka tęga pani, a takie cienkie włosy”. Wyszła! Ociekając wodą, pozostawiając po sobie grzmot potężny po trzaśnięciu drzwiami, a zrobiła to, nie bacząc na własny anturaż i niedogodną wietrzną pogodę. Ja trwałam w postanowieniu – musiałam się poddać zabiegowi, pod wpływem niepojętego imperatywu wyższego. Chyba lubię ryzyko.
Atoli wracając do salonu, mąż fryzjerki prezentował styl, który za mojego dzieciństwa nazywało się „na czeskiego piłkarza”, czyli za Kazikiem: „krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie”. No nie wierzyłam, że to jeszcze kiedyś zobaczę. Jedyne co łączyło widok znajomy ten z postacią z filmu Patrice Leconte, był identyczny zarost (choć gibka sylwetka mogła też świadczyć o umiejętności tańca à la Rochefort).
Łypał okiem i wąsem ruszał w kierunku dwudziestokilkuletniej klientki o paznokciach fluoroscencyjnych, jakby każdy oznaczyła w godzinach pracy biurowym zakreślaczem. Oczywiście nie dziwię się, że wzrok oparł na młodej damie, bo sama nie widziałam, gdzie oczy podziać – nigdy tak dużego, kolorowego tatuażu jelenia, zapełniającego całe popiersie nie widziałam. Ekspozycja była zapewniona przez dekolt obnażający wszystko po przeponę. „Ładny łoś” – zagaił mąż fryzjerki, gwiżdżąc przeciągle, ale nie zdobył sobie tym sympatii i zadzierzgnięcie rozmowy niestety nie stało się początkiem pięknej przyjaźni. Rozumiałam dziewczynę, bo i ja bym męża fryzjerki na Wigilię raczej nie zaprosiła (nie poznałby renifera).
Zestaw obowiązkowy: „dwie kawy i dwie wuzetki”
Jak świat światem nigdy nie wyszłam od fryzjera z efektem, po który przyszłam. Mam po prostu pecha, bo moje znajome trafiają na wybitnych specjalistów, do których nigdy nie udało mi się dostać, bo gdy wreszcie się dodzwoniłam, okazywało się, że styliści zdążyli wyjechać do Anglii lub za ocean, otwierać swoje spersonalizowane salony.
W mojej przeszłości zawsze moda była siłą i dostawało się to, co było w obowiązującym naonczas menu. Na przykład panie stylistki cieniowały włosy każdej kobiety w choinkę, czesząc do tyłu i skracając je do ramion, mi również, nawet wówczas, gdy prosiłam o fryzurę na Lihmala. Moim marzeniem z dzieciństwa były długie blond loki à la Farrah Fawcett, czyli wychodziłam wówczas z salonu obcięta na pazia. Ale mogłam też wylosować coś z „New Wave”, bo już wtedy żaden fryzjer mnie nie słuchał.
Raz zdecydowałam się na trwałą i trwała tydzień. Później były koszmarne cięcia: „Takie pazurki na twarz pani zrobię”. Żebym nie wiem ile razy powtarzała, że nie chcę strzępień, wykonując dla skupienia uwagi fryzjerki szpagat w powietrzu, i tak przy modelowaniu słyszałam: „Jest jak pani chciała, fryzura sama się układa i tylko tu niech pani sobie tak wyciąga po umyciu pazurki i ciągnie na twarz, o tak palcami”. Przyzwyczaiłam się, że nie warto zgłaszać oczekiwań, bo i tak dostaniesz to, co jest modne.
Poproszę na Maseraka
W salonie fryzjerskim, do którego weszłam w czasie ostatniego napadu szału, mówiono aktualnym szyfrem i operowano symbolami ze świata celebrytów, czyli usłyszałam: „Poproszę na: Lewandowskiego, Pochanke, Kożuchowską, na dawnego Maseraka”. No nic z tej listy mi nie przemawiało do wyobraźni (choć wczesny Maserak ciut korcił, nie powiem), i jak się później okazało, osoby opuszczające kolejne fotele, wcale nie przypominały z fryzury swych idoli.
Owszem miałam jakiś pomysł na własną głowę, zaczerpnąwszy wzór z włoskiej produkcji pełnometrażowej, ale obawiałam się, że oglądamy z panią Dagmarą inne filmy. Zamiast marzyć, z marszu poprosiłam o modną i długą, bo jak wiadomo i tak to co jest na topie, czyli było na ostatnim kursie fryzjerskich trendów, będzie dla wprawy strzyżone. „Jednym słowem ma być szał?” – zapytała. No czytała w mych myślach! Poddałam się całkowicie.
I było jak we włoskim filmie, czyli głośno!
Szczerze przyznam, że nie przepadam za rozmownymi fryzjerkami. Lubię mieć czas na przejrzenie leżącej w salonie prasy, której nigdy bym nie kupiła i nadrobienie zaległości w świecie romansów, zdrad i sfingowanych związków celebrytów. Studiuję po to, by na spotkaniach towarzyskich, co często mi się zdarza, nie robić zdziwionej miny, gdy usłyszę: „Ale on już dawno z nią nie jest, Anka! Ty jesteś jakaś przedwojenna”.
Niestety nie dane mi było przeprowadzić prasówki. Mówiły wszystkie fryzjerki naraz, klientki wtórowały a milczeli jedynie panowie. Jedna z dyskusji opierała się na twierdzeniu, że mężczyźni wolą blondynki. Gdy ocknęłam się z odurzenia kakofonią i mnogością postaci rodem z kadrów Felliniego, padło skierowane w mą stronę pytanie pani Dagmary: „A może utlenimy włosy?”. Szybko zripostowałam, że ciemne wyszczupla i blondynka na sąsiednim fotelu w sukience z Zary w rozmiarze XXL, obraziła się na mnie po grób. Zrobiłam to niechcący i choć mentalnie wyrywała się ze mnie litania dowodów przyjaźni i ogromnej sympatii dla zawsze pogodnych osób, o których dawniej tak pięknie mówiono: „dobrze wyglądająca jejmość i zażywny jegomość”, było już za późno. Zapanowała chwilowa cisza. Pomyślałam, że weszłam do tego wnętrza zaledwie 10 minut temu, a już czuję, że ktoś siedzący w wałkach pod infrazonem zaczyna powoli szyć moją laleczkę voodoo. To się nie mogło dobrze skończyć.
Trzeba wiedzieć, czego się chce
I wtedy u pani siedzącej do mnie plecami zdjęto cudowne, zawsze dla mnie kosmicznie wyglądające, aluminiowe folie z włosów. „No i gotowe! Pięknie złapało! Nawet włosy nie odpadły” – powiedziała fryzjerka. To był dla mnie cios. Okazało się, że dama zażyczyła sobie fryzurę na borsuka, choć od frontu mógłby to być też skunks. Powiem szczerze, że czapa z ogonem sięgającym po siódmy krąg piersiowy, białym leżącym irokezem i czarnym jeżem na skroniach, to coś, co nie daje okiełznać własnych myśli a potem w nocy spać. No są „kobiety pistolety”, jak śpiewa Marysia Peszek. Widziałam na własne oczy. Klientka była szczęśliwa szczęściem Miss Polonii, której włożyli właśnie koronę. Pomyślałam, że jednak można uzyskać zamierzony efekt. Ale chyba potrzeba odważnych i ambitniejszych wyzwań dla mistrza nożyczkowego fachu, niż moje: „Proszę ciąć tak nie za krótko, żeby można było związać kucyk”. Choć swoją drogą uważam, że mimo wszystko przebił mnie poseł Palikot. W jednym z wywiadów zwierzył się, że siadając na fotelu zawsze powtarza fryzjerce, aby niczego nie zmieniała.
Miał być szał i był
Ponieważ skupiłam się najbardziej na szopie borsuka, nie zauważyłam kiedy na mojej głowie zawitała najmodniejsza asymetryczna fryzura. Zreflektowałam się wówczas, gdy poczułam chłodny powiew na szyi, i to jedynie z lewej strony, podczas gdy po prawej było mi ciepło i włosy sięgały nadal za łopatki. No to był faktycznie szał. I niech ktoś zarzuci, że odwagi mi brakuje!!!
„A następnym razem zrobimy „boba”, ale teraz to tylko długi „bob” w modzie i koniecznie z ombre. No albo polecimy w „pixie”” – powiedziała pani Dagmara. „Marne szanse” – pomyślałam, bo to, że przy kolejnym napadzie koafiurowego szału trafię do tego samego miejsca, jest tak prawdopodobne, jak spotkanie Jacka Dehnela w rozciągniętym dresie na blokowiskowej ławce przy trzepaku. Wróciłam do domu, stanęłam przed lustrem i tradycyjnie stwierdziłam: „Znów od jutra zapuszczam”.
Muszę się przyznać, że często ciepło myślę o stronie „Fryzjer płakał, jak poprawiał”, ponieważ brak osamotnienia w swym dziwactwie działa na mnie kojąco.
Przeczytaj także: Wieczne szachy