Samodzielnie przez życie
Z jednej strony zgadzam się z przesłaniem artykułu, lepsza samotność i samodzielność niż tkwienie w niesatysfakcjonującym, dołującym związku. Z drugiej jednak strony – ponieważ od kilku lat jestem sama i codzienność non stop zmusza mnie do samodzielności – wzbudził się we mnie bunt. Gloryfikowana samodzielność wiąże się przecież z permanentnym pokonywaniem w pojedynkę przeciwności, z podejmowaniem samemu decyzji, niejednokrotnie trudnych, z koniecznością ponoszenia na własnej skórze konsekwencji tych decyzji. Z ogarnianiem całej tej rzeczywistości samej jak palec.
A dość mam tej samodzielności! Chętnie oddam pole mężczyźnie, niech załatwi, zdecyduje, zdejmie ze mnie tą samodzielność. Coraz bardziej się nakręcałam. O to, że umiem radzić sobie sama w życiu zaczęłam obwiniać rodziców, którzy od zawsze wpajali mi, że mam być niezależna, potrafić poradzić sobie w każdej sytuacji. Już chciałam napisać, jak bardzo chciałabym nie być samodzielna, nie umieć sobie radzić, być nieporadną istotą, którą każdy otacza opieką i wyręcza, gdy nadeszła chwila opamiętania. Serio? – zapytałam samą siebie. No nie, nie chciałabym.
Kobieta w serwisie samochodowym
Bycie samą i samodzielną kobietą niewątpliwie nie jest łatwe. Samodzielność wiąże się bowiem z odpowiedzialnością, co czasem przytłacza. Samodzielność to nie tylko wolność, z którą zdecydowanie samodzielność jest związana ale to także masa rzeczy, które robisz lub musisz robić, bo potrafisz, albo się nauczysz potrafić, a które nie są ani miłe, ani przyjemne, często wymagają wyjścia poza strefę własnego komfortu. Czasem wiąże się z przeróżnymi sytuacjami, których wolałabym uniknąć, np. przepłaceniem w serwisie samochodowym, bo nieuczciwy mechanik wykorzystał fakt, że się nie znam na tarczach hamulcowych, zmaganiem się z wątpliwie subtelnymi amorami elektryka, który przyszedł naprawić spalony obwód elektryczny, czy też uwagami ogrodnika pytającego bez skrępowania – „a to nie miał pani jaki kawaler tych krzaków zasadzić?”. Takie momenty powodują, że zastanawiam się nad porzuceniem samodzielności. Zamiast dam radę, załatwię to mam ochotę się poddać i mieć gdzieś samochód, obwód elektryczny czy krzaki. Tylko, że co mi z tego? Zamiast samochodem będę zasuwać pieszo? Będę siedzieć w domu bez światła? Zrezygnuję z wymarzonego ogrodu? Oczywiście można i tak. Mogę czekać, że może kiedyś ktoś pojawi się w moim życiu i zrobi to za mnie. Ktoś, kiedyś…
Nauka gotowania potrzebna od zaraz?
Ostatnio przeprowadziłam rozmowę z moim kolegą, cichym adoratorem, który przekonywał mnie, że póki będę taką Zosią Samosią, która zawsze sobie jakoś radę da, póty będę sama. Że żaden facet nie chce być z kobietą samodzielną, realizującą się zawodowo, mającą hobby, któremu lubi poświęcać czas, dbającą o siebie. Że powinnam – jak to ujął – „wszystko zmienić”, ale przy tym zarabiać, dobrze wyglądać, być wesoła, miła, tryskać energią – choć nie za bardzo, bo to „może być męczące”, no i nauczyć się gotować, bo póki co średnio mi to wychodzi.
Słuchając tych jego wywodów, pomyślałam jedno – pakuję manatki, psa i jadę w góry. Sama i samodzielna – dzięki Bogu!
"Już chciałam napisać, jak bardzo chciałabym nie być samodzielna, nie umieć sobie radzić, być nieporadną istotą, którą każdy otacza opieką i wyręcza, gdy nadeszła chwila opamiętania. Serio? - zapytałam samą siebie. No nie, nie chciałabym." Autorka listu
