Festiwal niedoskonałości
Felieton Jowity Budnik
Bycie kobietą nie jest łatwe. Ale bycie aktorką bywa jeszcze trudniejsze. Przez całe nasze życie zawodowe jesteśmy poddawane ocenom, czasem delikatnie stawiającym do pionu, a zdarza się, że wręcz okrutnym. „Czy ona nie jest za młoda na matkę studenta?”, to chyba najmilsza wątpliwość, jaką udało mi się ostatnio usłyszeć na własny temat. Ale bywało gorzej.
Zaczęło się, kiedy jako jedenastolatka poszłam na swoje pierwsze zdjęcia próbne, po których dowiedziałam się, że owszem – zdolna, że owszem – dobrze mi poszło, ale roli nie dostanę, bo jestem… za stara. Wydawać by się mogło, że po takim początku już nic nie będzie w stanie mną wstrząsnąć. Jakże się myliłam.
Jako trzynastolatka miałam zagrać w polsko-kanadyjskim filmie obiekt westchnień głównego bohatera. Przechodziłam kolejne etapy castingu, zaczęłam na serio wierzyć, że nic nie stanie na przeszkodzie, abym została femme fatale w podkolanówkach, aż nadszedł moment prób kostiumowych i spotkania z kanadyjskimi młodymi aktorami.
Najpierw charakteryzatorka załamała ręce, kiedy z mojego cieniutkiego mysiego ogonka, w równie mysim kolorze miała wyczarować, zgodnie z opisem postaci, „burzę blond loków”. Już wtedy zrozumiałam, że nawet najlepsi „magicy” w swoim zawodzie maja ograniczone możliwości. A potem stanęłam naprzeciwko mojego potencjalnego filmowego chłopaka i okazało się, że nie mogę zalotnie spojrzeć mu w oczy, bo mimo, iż jesteśmy rówieśnikami, sięgam mu… pod pachę. Roli znowu nie dostałam. Co więcej, niestety, już nikt nigdy potem nie proponował mi zagrania amantki. Przypadek? Nie sądzę!
A moje dalsze losy zawodowe?
Kiedy prywatnie ostrzygłam się króciutko, tuż przy skórze i wyglądałam jak młodociany kibic, dostałam propozycję zagrania pobożnej dziewczyny ze wsi. Pech! A później, gdy dzięki własnej ciężkiej pracy solidnie schudłam – co wbiło mnie w prawdziwą dumę – zadzwoniła reżyserka obsady i powiedziała, że marzą, abym zagrała główna rolę w serialu. „Hurra!”, ucieszyłam się w myślach jak szalona, kiedy castingerka dokończyła zdanie, że serial będzie opowiadał o kobietach w rozmiarze XXL. Spóźnili się raptem o jakieś dziesięć miesięcy…
I poszło dalej: za młoda na żonę aktora Iksińskiego, za stara na studentkę, za niska na sportsmenkę (raz tylko zagrałam rolę: „Niska siatkarka”, za to i tak z off-u), za chuda na puszystą, ale do getta jednak za gruba, bo kamera i tak dodaje kilka kilogramów.
Niekończący się festiwal niedoskonałości!
Jak człowiek ma w siebie wierzyć, skoro zawsze jest nie taki, jak trzeba?! Jedno mnie tylko, na szczęście, ominęło, co przytrafiało się nagminnie moim ślicznym koleżankom: nigdy żaden reżyser nie powiedział, że jestem za ładna do poważnej, dramatycznej roli. Dobre i to!
Aż przyszedł moment
…w którym zrozumiałam najważniejsze w tym zawodzie: albo przestanę walczyć ze swoimi ograniczeniami i zaakceptuję fakt, że długonogiej modelki, ani dziewczyny Bonda nie zagram, albo zeżre mnie frustracja i skończę jeszcze gorzej. Udało się!
Dzięki tej konkluzji porzuciłam aktorstwo na długie, długie lata. Jak mi się wtedy wydawało na zawsze. A potem okazało się, że kiedy człowiek spotka właściwych reżyserów, dostanie fascynującą rolę w doskonałym scenariuszu, pracuje z najlepszymi fachowcami, to nagle właściwie wszystko jest możliwe.
I przez kolejne lata na potrzeby ról chudłam po kilka, a nawet kilkanaście kilogramów, zmieniałam kolor oczu, karnację i fryzury, bywałam na niby w ciąży, mówiłam językami, których nigdy nie znałam i robiłam rzeczy, o których ani siebie, ani rzeczywistości wokoło bym nie podejrzewała. Ale to już historie na kolejne opowieści.
A mój ulubiony żart
…opisujący nasze surowe realia, który zawsze mnie rozbraja, to ten, kiedy spotykają się dwie przyjaciółki i jedna zwierza się drugiej: „Wiesz, że ostatnio przytyłam 20 kilogramów do roli? Ale potem przypomniałam sobie, że nie jestem aktorką…”.
Przeczytaj także: Postanowienia noworoczne, czyli przed północą