Uwielbiam kryminały. To napięcie, z pozoru niezwiązane ze sobą wątki, ukryte motywy postaci. Frajda w rozwiązywaniu zagadki – czasem łatwiejszej, czasem trudniejszej. Wychowałam się na książkach Agathy Christie, śledząc losy ulubionego detektywa Herculesa Poirot – dociekliwego Belga, który dopadał sprawców sprytem i intelektem. Z czasem, z eleganckich angielskich sfer, przeniosłam się do mrocznej Skandynawii, której autorzy (w tym Henning Mankell, Camilla Läckberg, Sara Blaedel, Jo Nesbo) fundowali mi potężną dawkę emocji i brutalności. Niezależnie od miejsca osadzenia fabuły, scenariusz z grubsza był ten sam – mamy policjanta/ detektywa/ dziennikarza, który bada popełnioną zbrodnię i dochodzi do prawdy często kosztem kolejnych ofiar i własnego życia prywatnego. W tych książkach raczej bez trudu można określić, kto jest tym złym, a kto dobrym. A potem w ręce wpadły mi powieści Pierre’a Lemaitre – pełnokrwiste psychologiczne thrillery, od których nie mogłam się oderwać. Jego postaci były wielowymiarowe, ich postępowanie nieoczywiste, a zgłębianie psychiki mordercy nie lada ucztą. Sięgałam po coraz więcej pozycji tego typu i zaczęłam trafiać na „kryminały” (tak były oznaczone w bibliotekach lub księgarniach), gdzie nie było trupów, policjantów ani dziennikarzy. Za to była wpadająca w coraz większą paranoję główna bohaterka, jak się okazywało – ofiara przemocy psychicznej. Zastraszona, manipulowana, poniżana. No nie, zupełnie nie moja bajka. Wkurzały mnie te kobiety, wkurzał sam temat. Tym razem schemat wyglądał inaczej. Partner, najczęściej mąż, przebiegle i celowo robi wszystko, by jego żona zwątpiła w postrzeganie rzeczywistości, a nawet własne zdrowie psychiczne. Innym razem w obrzydliwy sposób ją szantażuje, sprawia, że staje się ona jego niewolnicą, niezdolną do podjęcia jakiekolwiek samodzielnej decyzji. Jak można dać się tak zmanipulować? Rozumiem, że układy mogą być skomplikowane, ale jak one mogą się na coś takiego godzić? I z takim zamysłem usiadłam do tego felietonu. A potem zmieniłam zdanie.

Oceniałam główne bohaterki – ich bezsilność, słabość, nieumiejętność wyrwania się z tej spirali przemocy. To je obarczałam winą za ten stan rzeczy. W końcu same na to pozwoliły. I ta myśl mnie przeraziła. Bo przecież literacka fikcja wcale nie jest tak daleka od rzeczywistości. Rozmawiając na ten z koleżankami, ze zdumieniem odkryłam, że część z nich ma za sobą toksyczny związek, który wyniszczał je psychicznie. A przemoc emocjonalna może być przecież znacznie gorsza od fizycznej. Te kobiety mają na swoich półkach książki, które niejako opisują ich własną historię (bohaterka dochodzi do rozwiązania dzięki swojemu sprytowi i odwadze, którą wreszcie w sobie znajduje, ratuje siebie samą). Powieści stanowiły dla nich formę terapii, bo każda z nich mówi o przetrwaniu. Przyznam, że nigdy na to w ten sposób nie spojrzałam. Dlatego zaczęłam drążyć. I odkryłam, że istnieje cały podgatunek książek związany z tą tematyką, który nazywa się „domestic noir” (domowy thriller). Nie miałam o tym pojęcia, a przecież jestem zagorzałą fanką zarówno kryminałów, jak i thrillerów psychologicznych.
Czym jest domestic noir?
Termin „domestic noir” ukuła pisarka Julia Crouch w 2013 roku i tak opisała na swoim blogu: „[Powieści] rozgrywają się przede wszystkim tam, gdzie się mieszka albo pracuje, bazują głównie (choć nie wyłącznie) na kobiecym doświadczeniu, skupiają się na związkach międzyludzkich, a jako podstawę biorą feministyczne przekonanie, że sfera rodzinno-domowa jest obszarem poważnych, a czasami niebezpiecznych wyzwań”. Innymi słowy bohaterami są zwykli ludzie, z którymi można się utożsamiać. Przemoc i zbrodnia są tym bardziej realne, bo dramaty rozgrywają się w czterech ścianach. Charakterystyczne dla tego typu powieści jest odkrycie przez jednego z partnerów (zwykle żonę) prawdziwej, mrocznej natury współmałżonka; wątpliwość, czy podejrzenia wynikają z paranoi, czy są rzeczywistością; i ostateczne ujawnienie głębi manipulacji małżonka. Doskonałymi przykładami są „Zaginiona dziewczyna” Gillian Flynn czy „Na skraju załamania” B. A. Paris. Dostrzegając rosnącą popularność gatunku, sięgnęła po niego także Camilla Läckberg w „Złotej klatce”.

No właśnie, a skąd ta popularność „domestic noir”? To akurat proste. Wszyscy fascynujemy się mrocznymi sekretami, które czasem wychodzą na jaw w szczęśliwych – na pokaz – związkach. I tak mamy idealną parę, której życie składa się z samych cudownych momentów. Przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz. Bo kto z nas nie pokazuje chętniej „upiększonego” obrazu samego siebie? Wystarczy zajrzeć do mediów społecznościowych. Im więcej jednak o tej parze wiemy, tym więcej znajdujemy trupów w szafie. Fasada pęka. Okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo. „Domestic noir” przypomina nam, że życie ma ciemniejszą stronę. Pokazuje, że taka historia może przydarzyć się każdemu. Zagrożenie nie pochodzi od oszalałego seryjnego mordercy, oprawcą nie jest ktoś przypadkowy, tylko osoba z naszego najbliższego kręgu. Ktoś, komu ufamy i którego nigdy byśmy o to nie posądzili. To człowiek, który w relacjach z otoczeniem jest niezwykle uprzejmy, wręcz galanteryjny, często dusza towarzystwa. Osobie postronnej trudno uwierzyć, że może być skłonny do tak wstrętnych czynów, posługiwać się wyrafinowaną manipulacją, stosować przemoc psychiczną. Thrillery z tego nurtu są więc niczym komentarz do naszych czasów, gdzie niestety przemoc domowa ma się całkiem dobrze. I to jest najbardziej przerażające.
Przeczytaj także: „Dom gejsz”. Kontynuacja powieści „Harem”